czyli cotygodniowe odliczanie do weekendu.
Przeważnie łapie mnie w okolicach niedzielnego
popołudnia. Dziwne uczucie. Energia i chęć do robienia czegokolwiek spada w
najlepszym wypadku
o połowę, a czasami zbliża się w okolice zera. Powodem tego jest myśl o zbliżającym się nieubłagalnie poniedziałku…
o połowę, a czasami zbliża się w okolice zera. Powodem tego jest myśl o zbliżającym się nieubłagalnie poniedziałku…
Poniedziałek jest dla mnie zawsze jak kubeł
zimnej wody wylany na łeb. Na szczegółową charakterystykę tegoż kubła duży
wpływ ma to, jak mijający weekend spędziłem. Tak więc, kubeł może być ogromny i
pełny zajebiście lodowatej wody. Efekty takiej „kąpieli” mogą być odczuwalne nawet
jeszcze we wtorek. Drugą opcją jest całkiem małej wielkości kubełek wypełniony
niemalże letnią wodą. Oblanie się wodą z takiego kubła jest niemal
nieodczuwalne
i pozwala „płynnie” zacząć nowy tydzień.
i pozwala „płynnie” zacząć nowy tydzień.
Mimo, iż poniedziałkowi zawsze towarzyszy
jakiś szok po weekendowy, nie jest moim najgorszym dniem tygodnia. Pomimo, iż
właśnie w poniedziałek mam najwięcej roboty do wykonania i pod koniec dnia
padam na pysk, najgorszym dniem w tygodniu jest środa. Od razu odpowiadam, nie
wiem dlaczego właśnie ten dzień a nie inny. Po prostu tak jest i już. W środę
najczęściej wstaję „lewą nogą” i od samego rana wszystko idzie nie tak. Jak coś
ma się stać nie po mojej myśli to jest 60% szansa, że stanie się to właśnie w
środę. Generalnie środa sucks.
Pozostałe dni tygodnie nie mają dla mnie
jakiegoś większego znaczenia, oprócz piątku. Piątek jest zdecydowanie
najprzyjemniejszym dniem w moim kalendarzu i od samego rana latam jakbym miał
przyczepione małe skrzydełka przy butach (no chyba, że kosa). Wydaje mnie się, iż
ma na to wpływ perspektywa dwóch dni wolnych, które po nim nastąpią (ale kończenie
pracy o 10 przed południem też swoje robi). Dni, które mam tylko dla siebie
i mogę zrobić wszystko czego do tej pory nie zrobiłem, a na co od zawsze miałem ochotę według zasady „The sky is the limit”.
i mogę zrobić wszystko czego do tej pory nie zrobiłem, a na co od zawsze miałem ochotę według zasady „The sky is the limit”.
No i w tym momencie wracamy do kubłów z wodą,
o których wspomniałem na początku. Jeżeli weekend spędzę tak, że w niedzielny
wieczór nie będzie siedziało mi na ramieniu to „Coś” mówiące do ucha rzeczy
typu: „zadowolony jesteś z tego w jaki sposób spędziłeś weekend” lub „czas
ucieka, Ty nie młodniejesz i właśnie spędziłeś kolejny weekend na super
produktywnym nic nie robieniu (lub
robieniu czegoś o czym chciałbyś nie pamiętać)”.
W takiej sytuacji w niedzielne popołudnie ogromny kubeł lodowatej wody zostanie wylany na moją głowę i może być to powtarzane w ekstremalnych sytuacjach, aż do wtorku. W innych wypadkach gdy spędziłem weekend tak, że nie wstydzę się spojrzeć w swoje odbicie w lustrze, występuje tylko króciutki moment szoku po oblaniu letnią wodą z małego kubełka.
W takiej sytuacji w niedzielne popołudnie ogromny kubeł lodowatej wody zostanie wylany na moją głowę i może być to powtarzane w ekstremalnych sytuacjach, aż do wtorku. W innych wypadkach gdy spędziłem weekend tak, że nie wstydzę się spojrzeć w swoje odbicie w lustrze, występuje tylko króciutki moment szoku po oblaniu letnią wodą z małego kubełka.
Każdej niedzieli występuje zjawisko kubła w różnym
stopniu intensywności. Dlaczego każdej bez wyjątku? Odpowiedź jest prosta i w
pewnym sensie trochę wstydliwa i smutna zarazem. A dokładnie chodzi o to, iż
chyba jeszcze nie przeżyłem żadnego dnia (nie wspominając już o całym
weekendzie) tak, jakby jutra miało już nie być.
RK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz